Poprzednie dwa dni były świetne, ale za to TRZECI po prostu rewelacyjny! Pogoda cały czas nam dopisywała, jak na Islandię to wręcz wymarzona. Bezwietrznie, bezdeszczowo i przeważnie słonecznie. To co zaplanowaliśmy udało nam się zobaczyć, no może z małym wyjątkiem, ale o tym później. Dzisiaj wjeżdżamy na główną trasę nr 1, zwaną Ring Road, która okrąża wyspę i w głównej mierze będziemy nią podążać. Wszystkie atrakcje znajdują się w jej okolicy. Zjedziemy z niej tylko raz, aby zrobić mały off-road drogą F249 w dolinie Þórsmörk, gdzie podeszliśmy pod morenę czołową lodowca Gígjökull. Zatrzymamy się również przy trzech popularnych, ale równie pięknych wodospadach. Podeszliśmy pod opuszczony basen, aby zobaczyć jak wygląda i ocenić czy woda faktycznie jest w nim gorąca. Na zakończenie dnia zrobiliśmy długi spacer pod wrak samolotu Dakota, gdzie po zmroku oglądaliśmy zorze polarną. Dzisiejszy dzień zaskoczył nas wszystkich mile. Końcówka dnia, a właściwie to co wydarzyło się nocą, rozwaliło nam system centralnie :). Ale po kolei, zacznijmy od poranka, kiedy to po śniadaniu wyruszyliśmy do tak zwanej „zielonej” krainy:
Þórsmörk
Þórsmörk to dolina rzeki Krossá otoczona górami i dwoma lodowcami (Tindfjallajökull, Eyjafjallajökull). Zdjęcia, które zobaczyliśmy przed wyjazdem z tego miejsca, zachwyciły nas ogromnie i bardzo chcieliśmy tam dojechać. Z głównej jedynki prowadzi tam szutrowa droga F249. Dojazd wyłącznie samochodem 4×4, gdyż trzeba przeprawić się przez niejedną rzekę.
Niestety nam się nie udało… Byliśmy już tak blisko ale zbyt wysoki poziom wody w jednej z rzek spowił, że zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy. Wahaliśmy się dość długo, zastanawiając co zrobić? Czy zaryzykować i przekroczyć rzekę, czy jednak nie. Postanowiliśmy poczekać jeszcze chwilę i zobaczyć czy inne samochody będą w stanie przejechać na drugi brzeg. Okazało się że tak, tyle że te samochody, były dwa razy większe od naszego, a woda sięgała im, aż po maskę. Samochody wycieczkowe naprawdę robią wrażenie, wyglądają jak potwory. Ostateczna decyzja nie ryzykujemy, zostawiamy samochód i idziemy wzdłuż rzeki, aż pod lodowiec Gígjökull. W końcu nie chcemy utopić samochodu, a to dopiero początek naszej wyprawy.
Lodowiec Gígjökull
Wygląda jak spadający w dół lód, otoczony po obydwu bokach czarną skałą wulkaniczną. Dwustu metrowy lodospad, lodowiec wylotowy z pokrywy lodowej Eyjafjallajökull, pod którą znajduje się czynny wulkan Eyjafjallajökull. To jest właśnie ten słynny wulkan na Islandii, który w 2010 roku wybuchł i sparaliżował ruch powietrzny w północnej Europie. Próbując wymówić jego nazwę można połamać sobie język Eyjafjallajökull – wymowa elafjatlajokudl. Na zdjęciu poniżej jęzor lodowca Gígjökull i lodowiec Eyjafjallajökull.
Wodospad Gljufrabui
W drodze powrotnej z Þórsmörk zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Gljufrabui. Fantastyczny wodospad ukryty pomiędzy skałami. Widok na wodospad wewnątrz jaskini jest świetny! Do jaskini można wejść przez szczelinę między skałami, ale uwaga łatwo nie będzie. Aby nie wpaść do rzeczki, trzeba utrzymać balans ciała i skakać z kamienia na kamień. Można też wdrapać się na skały tuż przy wodospadzie i mieć punkt widokowy z góry, uwaga jest bardzo ślisko i stromo.
BEZPŁATNY PARKING przy wodospadzie Gljufrabui, można zostawić samochód i przejść się do pobliskiego wodospadu Seljalandsfoss, przy którym za postój trzeba już płacić. Popularność kosztuje.
Wodospad Seljalandsfoss
Jak już wspomniałam, tuż obok Gljufrabui, dosłownie parę minut spacerem, znajduje się bardzo popularny wodospad Seljalandsfoss. Duży, potężny i głośny, stanowi część rzeki Seljalands. Woda spływa z wysokiej skarpy na 60 metrów. Można wejść zza wodospad, nad wodospad lub na skarpę obok i podziwiać go z zupełnie innej perspektywy. Początkowo to miał być nasz pierwszy przystanek z rana, ale słońce wychodziło zza wodospadu i cień padał na całą okolicę. Zdecydowaliśmy się pojechać najpierw do Þórsmörk, a w drodze powrotnej zatrzymać się ponownie. Na nasze szczęście, kiedy wróciliśmy tutaj parę godzin później, słońce oświetlało pięknie wodospad i nawet pojawiła się tęcza. Na poniższym zdjęciu, ta tęcza jest jakoś tak mało widoczna, ale zapewniam jest.
Po obejściu Seljalandsfoss dookoła, wróciliśmy do samochodu i jedziemy dalej. Wyjechaliśmy na krajową jedynkę i kierowaliśmy się na wschód, do kolejnego przystanku na dzisiaj, jakim jest opuszczony basen Seljavallalaug. Nawigacja pokazała dystans do pokonania 22 km (20 minut).
Opuszczony Basen Seljavallalaug
Z krajowej jedynki skręciliśmy w drogę numer 242 i jechaliśmy cały czas prosto, aż do parkingu. Basen jest bardzo łatwo dostępny, zaledwie 15 minut spacerem. Położony jest w bardzo malowniczym miejscu. Otoczony górami niemal z każdej strony, widoki piękne! Szkoda że nie mieliśmy więcej czasu na trekking w tej okolicy.
Basen jak basen, wrażenia na nas nie zrobił, a woda wcale gorąca nie była – zaledwie letnia. W taką jesienną pogodę, temperatura wody w basenie, wcale nie zachęciła nas do wejścia. Warunki higieniczne w przebieralniach tragiczne, a wokoło budynku mnóstwo śmieci, ja osobiście doradzam przebrać w strój kąpielowy wcześniej.
Słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi i oświetlać wierzchołki gór. Zrobiło się pięknie, wręcz bajkowo! Wracamy powoli spacerem do samochodu i ruszamy dalej, przed nami jeszcze dwie atrakcje na dzisiaj, a dzień już coraz krótszy. Zaledwie 9 km stąd, w okolicy miejscowości Skógar, znajduje się wodospad Skogafoss i tam jedziemy.
Wodospad Skogafoss
Innymi słowy kolejny piękny wodospad na trasie. Trzeci i ostatni wodospad już na dzisiaj, ileż można? Woda spływa i spada ze zbocza wulkanu Eyjafjallajökull. Podobnie jak w poprzednim można wejść zza wodospad. Obok wodospadu jest ścieżka prowadząca na zboczę, skąd można podziwiać okolicę. To był bardzo szybki przystanek. Czasu mieliśmy niewiele, zaraz zajdzie słońce, więc zebraliśmy się szybko i pojechaliśmy szukać wraku samolotu.
Wrak samolotu Dakota Sólheimasandur
Wyjeżdżając z wodospadu Skogafoss wracamy znowu na krajową jedynkę i 11 km dalej, tuż zaraz za mostem, zatrzymujemy się na dużym bezpłatnym parkingu. Stąd wyruszamy do ostatniego punktu naszej wycieczki na dzisiaj. Na horyzoncie właśnie zachodzi słońce, zaczyna się ściemniać, a my do dzisiejszego noclegu mamy godzinę jazdy. Przy bramie wejściowej zapytaliśmy innych turystów i dowiedzieliśmy się, iż do wraku prowadzi długa droga. Cztery kilometry w jedną stronę spacerem, średnio 45 minut. Długi dystans sprawia, iż wiele osób rezygnuje z tego punktu wycieczki i jadą dalej. Zmęczeni po całym dniu i my rozważaliśmy za i przeciw. Analizujemy plan na następny dzień, być może uda nam się wrócić tutaj jutro rano. Obliczyliśmy, iż wracając następnego dnia, stracilibyśmy pół dnia, a na to nie możemy sobie pozwolić. Zdania były różne, ale jak to Marcin słusznie powiedział „Idziemy! Co jak co, ale wraku samolotu pominąć nie możemy” i ruszyliśmy w drogę. Sama droga jest płaska, szutrowa, wysypana kamieniami średniej wielkości. Szczerze mówiąc lepiej się idzie po piasku tuż obok drogi.
Samolot znajduje się na samym końcu czarnej plaży Sólheimasandur, tuż przy brzegu Oceanu Atlantyckiego. Jak doszliśmy do samolotu, było już ciemno, ale za to niewiele osób zwiedzających. Wrak samolotu, a wokół ogromna przestrzeń i pustka. Jak dobrze że Krzysztof zabrał lampkę ze sobą! Inaczej nici było by ze zdjęć. Samolot nie jest oświetlany i słabo go widać w ciemnościach. Nocne zdjęcia z odrobiną światła wychodziły rewelacyjnie. Jest to jedno z wyjątkowych miejsc na Islandii.
Niedawno można było jeszcze podjechać pod sam wrak samolotu. Niestety dzięki nieodpowiedzialnym turystom, którzy nie szanowali tego miejsca, właściciele postanowili ogrodzić teren. Pomimo tego wrak samolotu wciąż jest bardzo popularną atrakcją wśród turystów. W ciągu dnia może być tutaj bardzo tłocznie, szczególnie w sezonie. Warto przyjechać wcześnie rano lub późnym wieczorem, aby uchwycić piękno tego miejsca na fotografiach. Samolot w tle z hulającą na niebie zorzą coś pięknego!!!
Krótka historia samolotu: 21 listopada 1973, popołudniu około godziny 14:00, samolot transportowy United States Navy Douglas Dakota, w czasie lotu z Höfn do Keflaviku, musiał awaryjnie lądować z powodu awarii silników. Na pokładzie znajdowało się jedynie 7 osób, sami Amerykanie, na szczęście wszyscy przeżyli. Wiele z samolotu nie pozostawiono cenniejsze części wymontowano, a pusty kadłub pozostawiono na plaży.
Zorza
Poszliśmy pod wrak i to była bardzo dobra decyzja, bo naprawdę WARTO. W końcu ile razy w życiu ma się okazję zobaczyć wrak samolotu na totalnym odludziu. A żeby było ciekawiej, w drodze powrotnej nad naszymi głowami, na niebie zaczęła pojawiać się zorza polarna. Początkowo zauważyliśmy jakby białawe smugi na horyzoncie, które z czasem robiły się coraz jaśniejsze, aż zaczęły błyszczeć na zielono i fioletowo na całym niebie. Zorza tańczyła nad nami we wszystkie strony, aż zrobiło się zielono. Towarzyszyła nam przez całą drogę do noclegu. Przeżycie zapierające dech w piersi. Nie sądziliśmy, iż nam się uda zobaczyć zorzę, chociaż bardzo na to liczyliśmy.
Wykończeni po tak długim dniu, ostatnimi resztkami sił zrobiliśmy kolację, umyliśmy się i padliśmy jak muchy… Ale muszę dodać, że bardzo szczęśliwi i zadowoleni. W końcu spełniło się nasze skromne podróżnicze marzenie zobaczenia zorzy polarnej. Co za piękny dzień!