Nareszcie zbliżaliśmy się do głównego celu naszej podróży do Afryki – Kilimandżaro. Góra nie była chyba tak bardzo „podekscytowana” jak my i postanowiła schować się w chmurach, które były dla nas powodem dodatkowych zmartwień. Tego wieczora przygotowaliśmy nasz ekwipunek na wspinaczkę. Korzystając jeszcze z pozostałego czasu czytamy dokładne opisy naszej trasy i sprawdzamy pogodę. Prognoza na najbliższe 7 dni „Ulewny deszcz” na 3300 m oraz „śnieg” od 4200 m, przygotowaliśmy się na najgorsze…
Dzień 1 – Dżungla i spacer w deszczu
Trasa: Moshi (45 minut jazdy) do Machame Gate (1828 m) następnie pieszo do Machame Camp (3020 m). Czas wspinaczki +/- 7 godzin. Dystans 10.8 km. Środowisko – Las Deszczowy (Montane Forest).
Tego dnia poznaliśmy naszego przewodnika i okazało się że jesteśmy dwu-osobową „grupą”. Po szybkim śniadaniu i jeszcze szybszej odprawie jedziemy do Parku Kilimandżaro. Po przyjechaniu na miejsce musimy się zarejestrować i mamy dłuższą chwilę na drugie śniadanie. W tym czasie przewodnik dobiera sobie ekipę tragarzy i kucharzy. Około godziny 11:00 ruszyliśmy. W cieniu dżungli idzie się bardzo przyjemnie, a w między czasie poznajemy ludzi z innych grup, którzy także wspinają się z biurem „Zara” .Para Irlandczyków w jednej grupie i szóstka Austriaków w kolejnej. Po chwili orientujemy się że nasz przewodnik gdzieś „znikł” – jak wyjaśnia później – został dopilnować ekipy. Nie przejmując się tym maszerowaliśmy dalej, w końcu ścieżka jest tylko jedna :P. Podczas przerwy na posiłek zaczęło padać ale deszcz był na tyle delikatny że ledwo przedzierał się przez korony drzew, mimo to założyliśmy peleryny. Po chwili spełniła się prognoza n
a dziś, ulewny deszcz… Mimo to nie przejęliśmy się za bardzo, droga
była przyjemna, mimo błota i mokrych butów. Wieczorem mieliśmy już bezchmurne niebo, dzięki któremu mogliśmy podziwiać piękne gwiazdy.
Dzień 2 – Szybko, stromo i pierwsze oznaki choroby wysokościowej
Trasa: Machame Camp (3020 m) do Shira Camp (3847 m). Czas wspinaczki +/- 6 godzin. Dystans 5,2 km. Środowisko – Moorland.
Po pierwszej nocy pod namiotami czuliśmy się bardzo dobrze. Wstaliśmy już około 06:00 rano a o 08:00 ruszyliśmy w drogę. Wiedzieliśmy, że dzisiejszy dzień będzie trudniejszy. Trasa była znaczniej stroma niż poprzedniego dnia i ciągle pod górkę. Po dwóch godzinach marszu Aneta zaczeła się skarżyć na ból brzucha. Myśleliśmy, iż to przez „mały głód” lub pasek od plecaka uciskający ją na brzuch. Ból robił się coraz bardziej uciążliwy. Zabrałem Anety plecak, żeby ją odciążyć, ale i tak pojawiają się mdłości… Przewodnik powiedział nam, że to może być pierwsza oznaka choroby wysokościowej i najlepiej jest zwymiotować lub wsiąść lek przeciw nudnością. Niestety takowego lekarstwa
zabrakło w naszej apteczce(!) Mieliśmy ze sobą chyba pół apteki ale „aviomarinu” zabrakło…. Mimo wszystko Anetka dzielnie się wspina i dochodzimy do obozu „Shira”, gdzie możemy odpocząć i podziwiać piękny zachód słońca za wulkanem Meru.
Dzień 3 – Z głową w chmurach na Lava Tower
Trasa: Shira Camp (3847 m) do Lava Tower (4642 m) i zejście do Barranco Camp (3984 m). Czas wspinaczki +/- 7 godzin. Dystans 10,7 km. Środowisko – Półpustynia (Semi-desert).
Słonce i bezchmurne niebo od rana – ten dzień zapowiadał się dobrze, niestety Aneta dalej czuła się źle i jak tylko ruszyliśmy w górę nudności wróciły. Na szczęście pomoc zaoferowali turyści z Austrii, jak się okazało bogaci doświadczeniem po 35-cio dniowym trekingu w himalajach w Nepalu. Po niecałej godzinie Anetka wróciła do pełni sił. Kierowaliśmy się w stronę „Lawa Tower” położonej na wysokości 4642 m, na którą wspinamy się w celu aklimatyzacji wysokościowej, a następnie nocujemy na niższej wysokości 3984 m – obóz Barranco. Zanim dotarliśmy na Lawa Tower pogoda zmieniała się drastycznie i do celu dotarliśmy w chmurach. Podczas przerwy na obiad pogoda nas znowu pogania i z nieba spadają kulki lodu… Aura chłodu i przelotnych opadów deszczu towarzyszyła nam przez cały dzień. Wieczorem zasypiamy przy odgłosach kropli deszczu rozbijających się o namiot ☔⛺.
Dzień 4 – Czas na prawdziwą wspinaczkę…
Trasa: Barranco Camp (3984 m) do Karanga Camp (4040 m). Czas wspinaczki +/- 6 godzin. Dystans 6 km. Środowisko – Moorland / Semi-dessert.
Przez większość nocy padało.
Wyruszyliśmy godzinę później, niż planowaliśmy, aby namioty miały więcej czasu na wyschnięcie. Pogoda piękna, słońce wychodzi zza góry, a my zaczynamy wspinaczkę i to w każdym tego słowa znaczeniu. Wspinamy się po pólkach skalnych tak stromych, miejscami pionowych, że aż strach popatrzeć w dół – i tak przez około 2 godziny. Prawdziwe uznanie dla tragarzy, którzy pokonywali tą samą trasę, ale z ciężkim bagażem na głowie… Późniejszy odcinek był już dość łatwy, można powiedzieć jak z górki. Na obiad byliśmy już w obozie podziwiając piękne widoki.
Dzień 5 – Cisza przed burzą…
Trasa: Karanga Camp (4040 m) do Barafu Camp (4681 m). Czas wspinaczki +/- 4 godziny. Dystans 3,4 km. Środowisko – Alpine dessert.
Ostatni dzień trekingu przed atakiem na szczyt, trasę pokonaliśmy o godzinę szybciej niż planowaliśmy, więc mamy „mnóstwo” czasu na odpoczynek. Pogoda jest niesamowicie zmienna, w jednej minucie pada śnieg, grad i jest mroźno, a w następnej wszystko topnieje w promieniach słońca i jest ciepło. Przygotowaliśmy sprzęt i próbujemy odpoczywać – dziś w nocy ruszamy!
Dzień 6- Ciemność… mróz…. wiatr… i łzy…
Trasa: Barafu Camp (4681 m) do Uhuru Peak (5895 m) następnie zejście do Mweka Camp (3090 m). Czas wspinaczki +/- 7-8 godzin, zejście +/- 6-8 godzin. Dystans 4,5 km do szczytu 10,8 km zejścia. Środowisko – Stone scree and ice-capped summit.
Budzimy się o 23:30, spaliśmy zaledwie kilka godzin ale już ubrani i właściwie gotowi do wyjścia. Zakładamy jedynie buty, przegryzamy ciastko, pijemy parę łyków ciepłej herbaty i ruszamy. Wspinaczkę zaczynamy dokładnie o północy. Jest bezchmurne niebo, temperatura powietrza spadła do – 5 stopni C i szron pokrył wszystkie namioty brrr ale „rześko”. Kilka grup zaczęło wspinaczkę o pół godziny wcześniej niż my. W oddali widzimy tylko białe, jasne punkty – światła latarek wspinających się osób w górę jak „świetlisty wąż”. Pierwszy odcinek w drodze na szczyt pokonuje się bardzo przyjemnie. Dwie godziny wspinaczki mijają niezauważalne. Idziemy dość szybko wyprzedzając inne grupy. Wraz z wysokością robi się bardziej mroźno, a uczucie zimna potęguje wiatr, który towarzyszył nam od momentu jak tylko wyszliśmy z pomiędzy skał .
Cały ten czas szliśmy bez przerw, i czwarta godzina marszu daje nam znać o sobie. Od tego momentu zaczyna się walka z samym sobą i zimnem. Było już ciężko, mnie bolała głowa od wysokości, a Aneta opadła z siłi, więc decydujemy się na przerwę. Ku naszemu zaskoczeniu przewodnik wyciąga z plecaka termos i częstuje nas gorącą herbatą! Najlepsza herbata w życiu! Ale to nie koniec niespodzianek, po chwili wyciąga plastikowy worek z białym proszkiem. Nic nie mówiąc nasypał nam na dłonie kopczyk… My zdumieni zapytaliśmy co to? i co mamy z tym zrobić? „Kilimandżaro Koka” odpowiedział z pełną powagą, „zjedzcie i popijcie herbatą” dodał. Trzeba było widzieć minę Anety :D:D. Oczywiście był to zwykły cukier puder, który bardzo szybko dodał nam energii. Przerwa nie była długa, maksymalnie 5 minut, ale i tak zdążyliśmy przemarznąć. Aneta cała drżała. Byliśmy już ubrani we wszystko co mieliśmy…i tutaj kolejny raz nasz przewodnik nas zaskakuje. Ratuje Anetę dodatkową kurtką i rękawiczkami – pomimo iż miała już założone 4 warstwy ubrań termicznych i 2 pary rękawiczek – chętnie założyła kolejne. Gotowi ruszamy dalej. Idziemy jak zombi małymi kroczkami jedno za drugim slalomem. Od samych tych zakrętów można mdłości dostać i w prawo i w lewo i tak w kółko. Podnosząc głowę widzimy wierzchołek wzniesienia za którym znikają światła i za każdym razem mamy nadzieje że to jest ten ostatni… ale niestety tak nie było. Mnie już głowa boli jak na największym kacu świata a oddychanie sprawia coraz większą trudność, zaczynam być senny…
Około piątej godziny marszu wchodzimy na Stella Point. Nie zatrzymujemy się nawet na chwile, idziemy dalej wiedząc że od tego miejsca dzieli nas już tylko godzina do szczytu. Kiedy Aneta usłyszała krzyczące osoby, zaledwie parę metrów od nas, „Stella Point gratulacje udało się!!!” łzy same napływały jej do oczu. Nie wierzyła, że uda jej się wspiąć aż tutaj, już prawie szczyt. Ostatnia godzina jest już wycieńczająca, mało tlenu, mało energii a woda do picia nam zamarzła. Idziemy z jedną myślą TERAZ ALBO NIGDY. O 6:30 słońce zaczyna wyłaniać się za horyzontu a przed nami widzimy upragniony szczyt. Nie podejrzewałem, że tak się wzruszę tym widokiem, uśmiecham się i płaczę jednocześnie. Nagle wszystkie dolegliwości choroby wysokościowej przestają istnieć. Ściskamy się i składamy gratulacje z parą Irlandczyków, która dosłownie chwilę przed nami dotarła do szczytu. Robimy zdjęcia i podziwiamy piękny wschód słońca.
KILIMANDŻARO ZDOBYTE 5895 m !!! Drugiego lutego 2016 staliśmy na dachu Afryki.
Nie ma jednak czasu na odpoczynek po 20 minutach spędzonych na szczycie musimy schodzić. Zejście do obozu zajęło nam dwie godziny, a właściwie szybkiego ześlizgiwania się po szutrowym zboczu wulkanu. W obozie mamy dwie godziny na obiad i odpoczynek. Następnie schodzimy kolejne 4 godziny do obozu Mweka. Ostatnie metry były wyzwaniem dla naszych nóg.
Dzień 7 – Pożegnanie z Kilimandżaro 😉
Trasa: Mweka Camp (3090 m) do Mweka Gate (1641 m), transfer do Moshi. Czas trekingu +/- 4 do 6 godzin. Dystans 8,5 km. Środowisko – Las Deszczowy (Rainforest)
Tego dnia każdy z nas chciał zejść jak najszybciej i pomimo bólu nóg po wczorajszym ekspresowym zejściu wstajemy wcześnie i schodzimy. Anetka prawie biegnie 😀 wiedząc, iż w hotelu czeka na nią zasłużony prysznic i zimne napoje – inne niż woda czy herbata, których mieliśmy już dosyć :p .
Wieczorem świętujemy,
Korona Ziemi „nadgryziona” i kto wie może to dopiero początek…
<<<Powrót do Galeri zdjeć Kilimandżaro
Sprawdz pełną mapę naszej wyprawy do Afryki 2016! Dzikie zwierzęta, niesamowite widoki, przygoda, wyzwanie i piękne plaże – a wszystko w ciągu zaledwie jednej podróży!
Zobacz wszystkie nasze galerie
ads…
…